Ruscy przestali pić – prosta opowieść o Rosji

Dawno dawno temu, za górami, za lasami usłyszałam, jak mówi, że kocha Rosję. No dobre! – pomyślałam, rozglądając się dookoła i takiej wielkiej miłości zewsząd do mojego kraju nie dostrzegłam. A on mówi, że jednak, że lubi, że sympatyzuje. Pomyślałam sobie, że chciałabym o tym z nim pogadać. I pogadałam. Wywiad wyszedł bardzo fajny, po którym została przyjaźń. O swojej Rosji opowiada aktor Mateusz Damięcki. O swojej Rosji opowiadam ja, Marika Krajniewska. Materiał przygotowany dla magazynu Law Business Quality.

 

Opowieść Mateusza

Ktoś kiedyś opowiedział mi dowcip o Rosjanach – „Kilku Ruskich z jednej wsi upędziło całą cysternę spirytusu, spirytus sprzedali, a za pieniądze z transakcji kupili sobie… spirytus”. Śmiałem się długo, bo mnie żart rozśmieszył. Potem poczytałem trochę książek, obejrzałem kilka filmów. W poemacie „Moskwa-Pietuszki” Wieniedikta Jerofiejewa najbardziej bodaj znanym cytatem jest „I natychmiast wypiłem (…)”, a w całym dziele ilość słów związanych z okolicznością spożywania alkoholu jest większa, niż ilość słów czynności tej nie opisujących. Z kolei w filmie „Los człowieka” rosyjski więzień obozu koncentracyjnego, grany przez Siergieja Bondarczuka, tuż przed rozstrzelaniem przez niemieckiego oficera zostaje poczęstowany pełną szklanką wódki, po której wypiciu odmawia zagryzienia chlebem słowami: „Po pierwszej szklance nie zagryzam”. Stakan zostaje napełniony jeszcze dwukrotnie i tyleż samo razy osuszony, co wywołuje podziw faszysty i ratuje Rosjanina przed śmiercią. To jest coś, pomyślałem, uczynić z tak prozaicznego i niechlubnego zajęcia pean na cześć niezłomności i bohaterstwa całego narodu! I troszkę nawet pozazdrościłem. A potem było już górki – stereotyp teoretycznie zasiany w głowie zaczął kiełkować, przybierać realny kształt w momencie, kiedy po raz pierwszy pojawiłem się za naszą wschodnią granicą. Pojechałem do Rosji do pracy. I się zaczęło.

Nigdy nie zapomnę pijanego oświetlacza na planie filmowym pod Moskwą, który podczas pierwszego dnia zdjęciowego ledwo trzymał się lampy, która mnie oświetlała. Pamiętał będę też kierowcę ciężarówki nieopodal wioski Saraktasze, który, kiedy już po zdjęciach wracaliśmy nocą do hotelu, jadąc przeciwną stroną szosy nagle odbił na nasz pas ruchu, zatrzymał się tuż przed naszym autobusem i ledwo wysiadł z szoferki. Zatoczył kilka meandrów na oblodzonym asfalcie, podszedł do naszego kierowcy, wymienił z nim kilka zdań, po czym w równie karkołomny sposób wgramolił się za kierownicę swojego gruzawika, wyminął nas i odjechał. Pamiętam, że była trzecia w nocy, a on nie miał włączonych świateł. Spytałem naszego kierowcę co o tym sądzi, a on odpowiedział: „Znam Andrieja, mieszka niedaleko, trochę popili z kolegami, ale musiał przecież jakoś do domu wrócić, bo w końcu – 44 stopnie. Ale sam wie, że jest pijany i nie chce, żeby go milicja złapała, dlatego świateł nie włączył, żeby się w oczy nie rzucać”. Wot! Filozofia, pomyślałem. I tak nagle wszystko dookoła zaczęło mi się składać w jedną, monopolową całość – takie alkoholowe puzzle. Każda wizyta w Rosji była dla mnie prawdziwą lekcją. W sklepie w Petersburgu zauważyłem, że podstawową pojemnością butelki wódki było nie 0,5, a 0,66 litra. Piwo sprzedawano w dwulitrowych butelkach plastikowych (1998 rok!), żeby było łatwiej i ekonomiczniej. Pamiętam, że przywoziłem to piwo do Polski i koledzy robili sobie zdjęcia tych butelek. Na Uralu słuchałem opowieści o pobliskich wsiach, w których wszyscy mieszkańcy są ślepi z powodu spożycia zanieczyszczonego samogonu. W Rostowie nad Donem w bani (saunie) pito wszystkie rodzaje napitków, a ponieważ w Rosji mawia się, że nie wypić z Rosjaninem do dna, to zupełnie tak, jakby mu pokazać środkowy palec – ja też piłem. W Murmańsku, na dyskotece, gdybym się nie napił, dostałbym niechybnie w łeb, ale gdy tylko na stole pojawiła się butelka, od razu przestało mieć znaczenie, że jestem Polakiem, i to, że to moi rodacy pobili kilku rosyjskich kibiców podczas niedawno rozegranego meczu pomiędzy naszymi reprezentacjami w Warszawie. Rosyjskie toasty są długie i piękne. Szampana pije się z czekoladą wirującą w zakręconym kieliszku, tak, że bąbelki unoszą tafelkę na powierzchni. Jeśli koniak – to tylko Gruziński. Zagryzać można wszystkim, ale najlepiej rybkami solonymi, kiszonkami i słoniną. Chleb tylko wąchać, żeby został na koniec! A karaluchy w domu rosyjskim są po to, żeby nikt nigdy nie musiał pić wódki sam. I tak dalej.

Wyposażony w tę wiedzę i niezbędne doświadczenie ruszyłem zatem w 2009 roku, wraz z przeszkolonymi przeze mnie kolegami, w podróż samochodami do Magadanu już bez obawy. 63 dni w drodze, 25000 kilometrów, na koniec świata i z powrotem. Wszystko się mogło zdarzyć. I zdarzyło się. Podczas wyprawy milicja łapała nas wielokrotnie. Ale jeden raz był szczególny. Gdzieś w okolicach Jakucka. Stoję przed funkcjonariuszem machającym biało-czarną pałką zwieszoną na nadgarstku i tłumaczę: „Panie władzo, ale tam nie było wcale podwójnej ciągłej” – bo rzeczywiście nie było. A Pan władza: „Nie było, ale powinna być. A ty powinieneś to wiedzieć”. I już wiedziałem, że nie pogadamy. Że nie ma sensu. On wertuje w dłoniach nasze prawa jazdy, dokumenty, i co rusz przykłada do blankietu mandatowego długopis. Ale nie pisze nic, tylko patrzy mi wymownie w oczy. A ja wiem, że pieniędzy nie mamy już żadnych, ledwo starcza na benzynę. Ponieważ jesteśmy już w drodze powrotnej nie mamy też nic, co moglibyśmy mu podarować jako prezent z Polski. I robi się coraz bardziej nieciekawie. I nagle olśnienie, Eureka, zwycięstwo! Lecę do samochodu i jak pilny uczeń, który odrobił lekcję stoję już po chwili przed funkcjonariuszem, wyprężony, z jedną ręką schowaną pod lekko rozpiętą kurtką. Milicjant, czując, że impas bliski przełamania, daje dyskretnie znak pozostałym, żeby się rozeszli i zostawili nas samych. Sam na sam. Patrzymy się na siebie, on i ja w coraz większym uśmiechu, on z nadzieją, a ja z satysfakcją wypisaną na twarzy. Sekundy mijają, on się do mnie zbliża, a ja do niego, jeszcze chwilę, jeszcze momencik (brakuje tylko muzyki w podkładzie do tej pełnej napięcia sceny jak z westernu)… I nagle wyciągam triumfalnie zza pazuchy klejnot prawdziwy, z refleksem słonecznego błysku na powierzchni kryształowej flaszki – wódkę Zielona marka – ostatnią, czyli skarb, który mieliśmy otworzyć dziś wieczorem przy ognisku. Tadaaaaaaam! Stoję rozpromieniony. Dumny i wzruszony. A milicjantowi… rzednie mina i tylko ze smutkiem w głosie zrezygnowany, jakby nostalgicznie stwierdza: „Młody człowieku, wódka u nas jest, ale roboty nie ma”.

Schowałem wódkę z powrotem pod kurtkę. Milicjant oddał dokumenty i kazał jechać. A mój budowany przez te wszystkie lata domek z kart rozleciał się na wszystkie strony świata. Bo Ruscy przestali pić. Stereotyp to taki szablon, który po przyłożeniu do kartki i odrysowaniu ołówkiem pozostawia po sobie na papierze kształt nie do końca prawdziwy – zwykle uproszczony, w jakimś stopniu zdeformowany – i najczęściej zafałszowany właśnie przez tego, który odrysowuje, a nie przez tego, który jest odrysowywany. Stereotyp zatem mówi znacznie więcej o tym, który go tworzy niż o tym, którego teoretycznie dotyczy.

 

Opowieść Mariki

Tak się złożyło, że w większości moich książek poruszam wątek rosyjski. Uciec przed tym nie mogę i nie chcę, za bardzo moja własna rosyjskość we mnie siedzi, choć z Rosją pożegnałam się w gruncie rzeczy już bardzo dawno. Pożegnałam się z realiami, w których z powodzeniem funkcjonowałam od urodzin do 12 roku życiu. A potem, tęskniąc niemiłosiernie, szarpałam się pomiędzy dwiema ojczyznami. I choć Rosję, a głównie Petersburg kocham ogromnie, to moja Rosja w literaturze wcale nie jest cukierkowa. Cała umazana wydarzeniami historycznymi, społecznymi, politycznymi, wytarzana wręcz w nich.

O powieści „Za zakrętem” Anna Nasiłowska napisała, że Marika Krajniewska ofiarowała nam powieść o Rosji jakiej nie poznamy z pierwszych stron gazet. To kraj samotnych kobiet. Mężczyzn wcześnie zabiera wódka lub wypadek. Bywa, że traci się też dzieci. Bohaterki tej powieści, mieszkanki współczesnego Petersburga, połączył wspólny ból. Czy będą potrafiły przekroczyć poza krąg cierpienia?

Rosja cierpi, choć w tym cierpieniu odnajduje radość życia. Nie trwoni szczęścia na prawo i lewo, ale potrafi, mimo wszystko, to szczęście wygenerować w sobie, cieszyć się nim. Niezależnie od okoliczności, życie ma wartość najwyższą. Życie i miłość, które splatają się ze sobą i dają bohaterom wewnętrzny spokój i powód, by trwać. A bohaterowie książek są moją odpowiedzią na to, co widzę, słyszę, czuję. Ich emocje są zbudowane na emocjach nie wydumanych.

Niedawno ukazała się moja książka „Białe noce”. Recz się dzieje w Sankt Petersburgu i Warszawie. Zestawiłam celowo te dwa miasta, żeby pokazać kontrast, podobieństwa, ale też wspomnieć o stereotypach, które wciąż żyją w naszej świadomości i mają się całkiem dobrze. Niestety. A na stereotypie łatwo zbudować uprzedzenie, które jak już powstanie, to ma to do siebie, że lubi zakorzenić się w świadomości na długie lata.

To zestawienie dwóch narodowości w Białych nocach, budzi kontrowersje, ale i ciekawość. Łapczywie szuka się w książce informacji, potwierdzenia bądź zaprzeczenia. Czego? Swojego wyobrażenia, bo takowe mamy. Chcemy albo się kumplować, albo nienawidzimy, sami za bardzo nie wiemy za co. Bo, zatargi z przeszłości przestały nas już obchodzić. Nie chcę mówić o stereotypach. Budujemy je jak zamki na piasku, niedaleko brzegu, a potem odchodzimy i nie zauważamy, że przypływ wymazuje je z naszego brzegu. Jeśli się odwrócimy, to dostrzeżemy, że ich już tam nie ma. Jest za to nieskazitelna przestrzeń do odkrycia.
Moja Rosja to Dostojewski, Czechow, Ulicka. To obrazy Ajwazowskiego, petersburskie pączki z dziurką popijane słodką kawą z mlekiem z wiadra, nie z ekspresu. To niemal nieustające obcowanie z teatrem. To woda i wiatr i białe noce. To wspomnienie z dzieciństwa o wymianie wódki na dwa tomy „Przeminęło z wiatrem”. To życie z ludźmi, których zawsze było dużo dookoła.

W „Białych nocach” jest Rosji sporo. Jest ona taka, jaką pamiętam z dzieciństwa, taka, jaką ją odkrywałam po latach. Nie jest to obrazek jednowymiarowy. Ludzie są pełni lęków, ale też waleczności, odwagi, często stawiający wszystko na jedną kartę. I za to ich kocham. Za odwagę w stosunku do samego siebie i do życia, w którym żyją.

Photo by Matvey Yelkin on Unsplash