Grysik – smak dzieciństwa

Spróbuję przejąć pałeczkę na prostą opowieść, którą jako pierwsza w sztafecie podała Marika. Zanim wejdę w kulinarny świat, zacznę od komplikacji, którą obdarzyła mnie natura, mianowicie, że próbowałam gdzieś należeć, pasować, a czasie zauważałam, że to nie to. Nie to miejsce, towarzystwo, zasady. Że znowu przyszedł czas na pójście swoją drogą i żmudne budowanie od podstaw. A że lubię ludzi, czułam w takich sytuacjach rozczarowanie. Takie stany z czasem wpasowały się w moją naturę i myślałam, że po prostu tak mam i zawsze tak będzie. Dzisiaj więcej wiem o życiu, o sobie. Wszystko w tym życiu skądś się wywodzi i dokądś zmierza. A ja lubię pielęgnować w nim dobre momenty i dbać o ludzi, z którymi mi dobrze. Wiem, że nie zawsze musi być słodko, że powinno być szczerze i z poszanowaniem odmienności innych. Wtedy nie będę musiała już żadnego grona opuszczać i szukać czegoś lub kogoś innego. Nazywam to sobie „samodojrzałością”.

 

Moja prosta opowieść zawiera w sobie solidną porcję grysiku, okraszonego masłem, cukrem, a przede wszystkim kakao. To danie z mojego dzieciństwa. Tak karmiły mnie babcia oraz mama. Talerz był pełen, grysik gęsty, a brązowa słodka masa sprawiała, że wyraz szczęścia pojawiał się na mojej twarzy. Danie było pożywne, ale najważniejsza była miłość, z jaką powstawało.

Życie moich dziadków dalekie było od pasma nieustającego szczęścia. Okres pierwszej i drugiej wojny światowej wyciska swoje piętno na każdym. Młodzi ludzie chcą cieszyć się życiem, nikt nie marzy o tym, by walczyć. Rodzina wystawiana była na wiele prób. Decyzje, które podejmowała, spotykały się z różnym odbiorem. Udało im się pomimo to, utrzymać rodzinę razem i przekazać jej najważniejsze wartości.
Wnuki mają tendencje do zadawania pytań. Tych trudnych i niewygodnych też. A oni… mieli jeden cel. Zrobić wszystko, żeby dziecko było szczęśliwe. Bycie szczęśliwym zaś ich zdaniem oznaczało – nie oglądam się wstecz, koncentruję się na tym, co tu i teraz. Co było – minęło i nie ma do czego wracać. Teraz jest dobrze. Chodź, zrobię ci… grysik.

Kiedy o tym dzisiaj myślę, grysik urasta do rangi symbolu. To takie przykrycie tego, co było złe, tym, co jest dobre, miłe, ogrzewające i słodkie. Taki plaster na każdy ból z przeszłości. Nawet dzisiaj, kiedy mam gorszy dzień, schodzę do kuchni i taki grysik sobie „produkuję”. Troski odchodzą w cień z pierwszą łyżką. Osładzam sobie to, co ciężkie do strawienia.

Nie chcę porównywać tego, co było wtedy, do tego co dziś. Mogę jednak zdecydować o tym, czy na pewno „zjem dzisiaj grysik”, bo wokół mnie coś nagle wydarza się nie po mojej myśli. Częściej jednak zdarza mi się zastanowić, czy to dzieje się przeciwko mnie, czy też może dlatego, że każdy ma prawo być inny. Warto wtedy dać szansę takiej sytuacji, kiedy w rolach głównych występują osoby, na których nam zależy. Grysik jednak zostawiam sobie dla moich opowieści. Chcę, by były dla Czytelnika napisane tak, żeby łatwo mu było przez nie przebrnąć, nawet wtedy, kiedy temat nie jest prosty. Chcę, żeby miał ochotę sięgnąć po kolejną łyżkę.

Alicja Santarius, autorka książki “Skorupkę rozbić młotkiem”

fot.unsplush