Opowieść o opowieści. Marcel Woźniak – wywiad
Jest moim przyjacielem i to jest najważniejsze, ale oprócz tego pisze! I to nie byle co. Jest autorem biografii Tyrmanda i serii kryminałów. Marcel Woźniak, dusza człowiek, lubiący opowiadać dowcipy i, jak się niedawno dowiedziałam, piec ciastka. Zapraszam na opowieść o tym jak się pisze o czyimś życiu tak, że się czyta jednym tchem.
Zanim zaczniemy od początku, to pozwolę sobie zapytać wprost: czy nie bałeś się, że coś napiszesz źle? Chyba zawsze istnieje jakiś procent szansy na nieświadome przekłamanie historii.
Oczywiście, że się bałem – jak cholera! Ale potem zacząłem sobie powtarzać słowa Rocky’ego, że on zawsze się trochę bał przed walką, bo to go mobilizowało. Nie ma jasnej odpowiedzi na pytanie, jak opowiedzieć czy opisać czyjeś życie. Jedyne, co można tylko i aż zrobić, to zebrać tyle informacji i wyciągnąć tyle wniosków, by być na końcu pewnym, że zrobiło się wszystko, co było w naszej mocy. Potem tylko valium – i można iść spać!
Jak zacząć? Był sobie kiedyś jakiś gość, który zrobił coś wartościowego. Nie ma go już, nie możesz podejść i zapytać o to, cię interesuje, ale odpowiedź na te niewypowiedziane pytania musisz znać. Jak to zrobić? Od czego zacząć?
Wszystko wzięło się ze Złego. Tak mi się spodobała ta cegła, że zaciekawiłem się autorem, zacząłem o nim czytać. Pierwsza jest iskra – jak przy skręceniu w boczną uliczkę albo wróceniu pilotem na kanał tv, na którym coś mignęło. Jeszcze nie wiemy, co to jest. Może nigdy się nie dowiemy. Mimo tego, przy kolejnej tego typu sytuacji znów zwalniamy kroku. Tak się zaczyna. Potem po prostu czytamy i poznajemy tę osobę tak, jak poznaje się żywego człowieka. Nie ma dobrej recepty na wielką przyjaźń (śmiech). Splot okoliczności może jednak sprawić, że coś zacznie układać się w całość. Na początku Tyrmand był dla mnie zbiorem anegdot. Im więcej czytałem i słuchałem, tym więcej elementów odrywało się od tego zbioru i tkało pomału swoją historię. Długo nie wiedziałem, jaki będzie tytuł – gimnastykowałem się i prężyłem na wszystkie strony, tymczasem… Tytuł przyszedł sam. Kiedy zobaczyłem zdanie „moja śmierć będzie taka, jak moje życie”, zobaczyłem całe Tyrmanda życie w papierach. I tak zapisałem na okładce. Oczywiście, po akceptacji rodziny i wydawcy (śmiech). Każdego z nas różni ludzie zamknęliby w jakiejś opowieści. Każda byłaby inna. Czy to znaczy, że lepsza lub gorsza? Cholera wie.
Czy w biografii jest miejsce na beletrystykę? Czy pisarz może być narratorem, czy może narratora wprowadzić, aby złapać dystans albo ułatwić sobie nieco pracę – czy może nie ma taki zabieg zupełnie sensu?
Myślę, choć mogę się mylić, że z jednej strony mamy wyznaczniki gatunkowe i stylowe, a z drugiej – miarą jest skuteczność. W tym wypadku – skuteczność dotarcia do czytelnika i zaciekawienia go, przy zachowaniu prawdy i intencji, jaka przyświeca opowiadaniu tej historii. Przeciwny jestem bujdom na resorach, które nie mają nic wspólnego z faktami. Czytałem kiedyś książkę o Houdinim. Napaliłem się na nią, miałem nadzieję na poznanie od podszewki losów wielkiego iluzjonisty. Tymczasem książka okazała się, owszem, beletrystycznym kolażem, ale jednym z tych, gdzie autorowi naprawdę odlutowała się fajurka. Nawet dokumentaliści wiedzą, że każda prawda jest subiektywna. Jednocześnie – mamy określonego odbiorcę. Sztuką jest połączyć metodę i cel. W moim wypadku – mogłem snuć beletrystyczne intrygi o romansach w nieskończoność. Wybrałem jednak inny sposób. Rozdziały zbudowałem metodą scenariusza filmowego, wplatając beletrystykę dla uwypuklenia dynamiki zdarzeń: areszt, ucieczka, rozterki przed opuszczeniem kraju. Wszystko zależy od realizacji, tego, jak pisarz podejdzie do materiału. Ile pokory zachowa wobec historii, a ile będzie chciał pokazać swojego pióra, które może pasować na przykład, jak kwiatek do kożucha (śmiech). Wierzę, że jest kompromis. Ostatecznie, książki są to po, żeby je czytać, no nie?
Pracowałeś w archiwach, słuchając twoich opowieści wyobraziłam sobie Marcela – detektywa. Czy miałam trochę racji?
W archiwach nie można pykać fajek (śmiech). Były momenty, kiedy faktycznie siedziałem nad papierami, z biletem na samolot w jednej ręce i lupą w drugiej. Było sporo tych magicznych momentów, kiedy na widok jakiegoś szczegółu, napisu, zdjęcia, nasze usta składają się do wypowiedzenia pod nosem słowa powszechnie uważanego za przekleństwo. Czyli parafrazę „eureki”. Tak było z pierścieniem, który zauważyłem na palcu Tyrmanda. Szukałem śladów jego obecności w obozie jenieckim, a dowód miałem cały czas przed nosem – sygnet jest na wszystkich zdjęciach! Tak było z odnalezionym w Wilnie domem, kiedy mając w pamięci słowa o tym, jak ktoś „wspinał się” do pewnego budynku, zastanawiałem się czy chodziło o wspinanie po schodach, po bruku, uliczce, górce, zboczu, a może o zwykłe przewyższenie terenu. Straciłem cały dzień, krążąc po całym kwartale osiedla i próbowałem wyobrazić sobie, co mógł widzieć bohater z okna, pod jakim drzewem mógł zakopać książki, gdzie było „drugie piętro z małym oknem”. Z genealogiem z Brukseli porównywaliśmy zdjęcia zebrane w USA i Australii, aż odkryliśmy na nich detale tła, po których rozszyfrowaliśmy tożsamość osoby z portretu: był to dziadek Tyrmanda. Przygoda życia.
Mówiłeś o pewnej ciekawej trudności, nazwijmy ją „śledczej”, kiedy nie wszyscy krewni twojego bohatera, byli zadowoleni z tego, co napisałeś, a ty przecież trzymałeś się faktów. Co się robi w takiej sytuacji?
Pije kawę albo coś innego (śmiech). Można to przyjąć z pokorą, zastanowić się czy gdzieś był błąd. Często nie chodzi jednak o błąd, a o perspektywę. Jak z tymi historiami – lepszymi, gorszymi, różnymi po prostu. Na to nie ma rozwiązania. No chyba, że jest nim upływający czas. Jeden z recenzentów stwierdził na przykład, że z pewnością książkę napisałem „by zadowolić syna Tyrmanda”. Było to zupełnie od czapy, więc wytłumaczyłem cierpliwie, co znaczyło dla rodziny odkrywanie przeszłości o przodkach. Ktoś inny stwierdził po lekturze, że ja Tyrmanda… nie lubię! Że tak wynika z treści! Złapałem się za głowę. No bo jak?
Gdybyś miał dać innym pięć słów-kluczy do lepszego, łatwiejszego, trafniejszego pisania biografii, to jakie by te słowa były? Niech staną się radą dla piszących o innych.
Serce. Intuicja. Wiedza. Transgeneracja. Pamięć.
Czy pisanie biografii może być sposobem na życie?
Myślę, że tak. Są przykłady pisarzy, którzy tak robią. Można to pewnie potraktować, jako solidną, reporterską-śledczą robotę. Dla mnie jednak istotny jest własny wkład i stosunek do opowiadanej historii. To tak samo, jak z reżyserią czy aktorstwem. Opowiadana historia czy grana rola muszą cię porwać, musisz w nich znaleźć coś z – lub dla siebie. Serce ma większą moc przerobową od mózgu…
Czego twórcy może brakować, gdyby ograniczył się do pisania biografii?
Pieniędzy? (śmiech) Są ludzie, którzy świetnie czują się w jednej konwencji gatunkowej czy dziennikarskiej. Czy reporterowi brakuje pisania wierszy?.. Nie wiem. Mi brakowało fabuły – dlatego biografię utkałem, jak scenariusz, a potem wziąłem się za pisanie powieści, która niedługo się ukaże. A po niej… kolejna biografia. I tak do śmierci (śmiech).