Pięć minut miłości. Prosta opowieść

Pożółkła kartka wciąż nie dawała mi spokoju. Wyblakłe litery tworzyły ciąg zdań, które wprowadziły mnie w zupełnie inny świat. I ta data na dole. 13 sierpnia 1943 roku. Skąd, u licha, w tym domu taki stary list? Żadnych imion, nazwisk. Tylko te straszne słowa.

 

– Pani Weroniko – usłyszałam i podniosłam głowę znad biurka. Momentalnie się zorientowałam, że w pokoju nauczycielskim zrobiło się tłoczno i gwarnie. Najwyraźniej w swym zamyśleniu nie usłyszałam dzwonka na przerwę.
– Dzień dobry – uśmiechnęłam się do młodziutkiej praktykantki, która z pewną nieśmiałością podeszła do zajmowanego przeze mnie biurka.
– Czy mogę zabrać dziennik czwartej „b”? Chyba że pani go jeszcze potrzebuje, to ja jakoś bez niego…
– Proszę – wyciągnęłam ku drobnej osóbce brązowy zeszyt.
– Czy ja mogę już…?
– Tak, naturalnie. Nie będę dziś pani przeszkadzać na lekcjach – uśmiechnęłam się zachęcająco.
– Ależ jak to tak? – dziewczęca buzia praktykantki zdawała się wyginać w znak zapytania. – Obawiam się, że raczej powinna pani…
– Wszystko będzie dobrze, poradzi sobie pani doskonale. Proszę już iść, dzieci czekają na panią. I niech pani spyta tego Wiśniewskiego, bo coś ostatnio za bardzo sobie odpuszcza – zachęciłam, kiedy dziewczyna niepewnym krokiem wychodziła z nauczycielskiego.
Wstałam zza biurka. Podeszłam do okna i aż mnie dreszcze przeszły. Ogołocone gałęzie drzew miotały się we wszystkich kierunkach. Gonione wiatrem, który już trzeci dzień z rzędu uprzykrzał sprawne poruszanie się po mieście. Czując ciepły powiew z farelki stojącej tuż przy biurku pani Uli, patrzyłam, jak szare, posępne niebo zaciąga się od wschodu jadowitym granatem.
– Chyba zacznie sypać śnieg – wydukałam nie wiedzieć, czy do okutanej szalem pani Uli, czy do siebie samej, czy może tak rzuciłam w puste chłodne powietrze.
– Rzuciłaś tę małą na głęboką wodę – odwróciłam się od okna. Pani Ula patrzyła na mnie swymi zielonymi oczami, które chowały się za grubymi szkłami okularów.
– Nic to pani nie przypomina? – uśmiechnęłam się i wróciłam do swojego biurka.
– A i owszem – Pani Ula zdjęła okulary i przetarła oczy. – Byłaś tak samo przerażona, jak i ona. Nie sądziłam jednak, że ją dziś poślesz do tych łobuziaków samą.
– Kiedyś musi być ten pierwszy raz – westchnęłam, po czym włączyłam laptopa.

W oczekiwaniu aż sprzęt się ostatecznie włączy i pokaże mi okienko do zalogowania się, moje myśli wróciły do listu, który tak nagle znalazł się w moim posiadaniu. Musiałam tak siedzieć w zamyśleniu dłuższą chwilę, gdyż pani Ula, wstając od stołu powiedziała:
– Zapomniałaś hasła do komputera? Czy masz trudności z podjęciem decyzji, czy należy się zalogować czy też nie? – uśmiechnęła się pod nosem i wyszła z pokoju, trzymając w ręce elektryczny czajnik.

Muszę się zabrać do pracy – pomyślałam, inaczej zawalę terminy. Zresztą nie ma nic gorszego niż praca w święta. Odruchowo sięgnęłam do torebki, chcąc jeszcze raz zerknąć na pożółkłą kartkę. Jednak nie znalazłam jej tam. Przypomniałam sobie, że postanowiłam ją włożyć tam, skąd wypadła, kiedy sięgnęłam po starą grubą książkę, na okładce której nie mogłam odczytać tytułu. Książka musiała być bardzo stara, pomyślałam wtedy, gapiąc się na półki. Podeszłam więc bliżej i kiedy wyciągałam wciśnięty wolumin, coś spadło na podłogę tuż koło moich bosych stóp.
– Czy to z powodu mamy? – pani Ula stała przy włączonym czajniku i trzymała nad nim swoje zmarznięte dłonie.
– Ach, nie, nie – pośpieszyłam z odpowiedzią. Machnęłam ręką, chcąc ostatecznie rozwiać wątpliwości starszej pani i w końcu zalogowałam się do znajdującego się przede mną laptopa. Jednak wciąż trwałam w nieznanym świecie, który jawił mi się przed oczyma wraz ze starym krótkim listem. Po lekcjach pędem wybiegłam w ciemność zimowego popołudnia. Naciągnęłam szal na brodę. W mieszkaniu matki byłam zaledwie kwadrans później. Nie wiedziałam, czego mam szukać. W końcu znałam tu każdy kąt. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nigdy nie pociągały mnie zakamarki szafek, półek, antresoli, ale z tego, co pamiętam, ani dziadek, ani matka nie przechowywali żadnych listów sprzed lat, które mogłyby mi w jakiś sposób teraz pomóc. A może to tylko przypadkowe słowa, nakreślone nieco krzywym pismem. Nierówno, niedbale. Idąc za głosem serca, przeszłam do starego gabinetu dziadka. Usiadłam przy biurku z ciemnego drewna. Dotknęłam znajomej wypukłości ręcznie rzeźbionej nogi mebla. Będąc małą dziewczynką, lubiłam się bawić pod biurkiem, udając, że jego nogi są zjeżdżalniami dla lalek. Bawiłam się więc w wesołe miasteczko, kiedy dziadek zajmował tuż obok swój stary fotel i pracował. Nagle zapragnęłam znów znaleźć się pod meblem, w miejscu będącym dla mnie oazą spokoju i bezpieczeństwa. Usiadłam na podłodze tuż obok. Włożyłam nogi pomiędzy podłogę i podstawę biurka. Poczułam miękkość dywanu, kiedy kładłam się na plecy i wsuwałam się głębiej. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie wyobrazić jego obecność. Skrobanie po papierze, szelest przewracanych kartek. Głuchy odgłos przekładanych książek. Szuranie nogami, które musiał co chwila przestawiać, by nie ścierpły w jednej pozycji. Pamiętam, jak lubiłam zdejmować mu kapcie, kiedy trzymał nogę na nogę. Nawet tego nie zauważał, pochłonięty swym zajęciem. Potem zawsze mówił, że mamy w domu duszki, które kradną różne przedmioty, a najbardziej sobie upodobały jego kapcie w kratkę. Otworzyłam oczy. Ujrzałam deskę, równą, wypolerowaną. Mimo upływu czasu mebel był w nienagannym stanie. Nawet od spodu nie miał rysy. W tym momencie jednak zauważyłam, że z drugiej strony tuż przy szufladach jest małe pęknięcie. Wygramoliłam się spod biurka i podeszłam do szuflad. Kucnęłam i zaglądając pod spód, dotknęłam ręką dechy. Rysa była szersza, niż się wcześniej wydawało. Włożyłam do niej palec, myśląc, że koniecznie należy oddać biurko do naprawy.
– Co to? – nagła fala zdumienia i podekscytowania napłynęła na mnie. Wyczułam coś, co nijak nie mogło być elementem starego mebla. Próbując wydostać to coś, stara-am się sobie przypomnieć, czy w trakcie zabawy nie włożyłam tu jakiegoś misia, laleczki czy innej zabawki. Po kilku próbach udało mi się palcem popchnąć przedmiot bliżej i w końcu chwyciłam go mocniej i szarpnęłam. Zeszyt otworzył się w miejscu zaznaczonym zgiętym rogiem kartki.

***

Okutany od stóp do głów kroczyłem przez las. Musiałem jak najszybciej znaleźć się w miejscu, do którego ją zabrali. Boże, modliłem się w duchu, żeby tylko jej nie wywieźli. Żeby tylko… Para buchała z moich zaciśniętych ust i nozdrzy, schowanych pod grubą wełnianą warstwą szalika. Kątem oka widziałem, jak na rzęsach gromadzą się białe grudki. Dookoła nie było żywej duszy. Las wydawał się posępny, smutny, ale nie przerażający. Zresztą w obliczu wydarzeń nic nie było w stanie mnie już przerazić. Tylko jedno. Tylko jedno… Boże, nie pozwól na to. Od kiedy to ja się do Boga uśmiecham, przeszło mi przez myśl. Okazuje się, że potrafię. Jeżeli jesteś, nie pozwól im na to. Pod moimi stopami, obutymi w stare walonki, trzeszczał śnieg. Słyszałem go tak wyraźnie. Z oddali raz po raz donosiły się dźwięki groźniejsze, lecz – o dziwo – prawie przeze mnie niedostrzegalne. Słysząc je kolejny rok z rzędu, przyzwyczajasz się, traktujesz jak coś naturalnego. Odgłosy wybuchów i strzałów. To przerażające.

Las nagle się kończył. Przede mną jeszcze kilka kilometrów drogi. Doskonale ją znałem, toteż marsz w ciemnościach grudniowego poranku nie był czymś nadzwyczajnym. Wręcz przeciwnie, musiałem zdążyć przed wschodem słońca. Teraz zaczynał się najgorszy odcinek. Za jeziorem skręcę w prawo, przejdę przez polanę, a raczej się przeczołgam. Oni potrafią już tu czatować na intruzów. Nieważne, czy swój czy nie. Czy czerwony, czy biały… Byle zdążyć na czas. Transport z jeńcami odjeżdża o dziewiątej. Witek tak mówił. Mówił też, że jest jeden klawisz, co to z nim można się dogadać. Znam go zresztą, niejednokrotnie razem piliśmy. Kiedy przeczołgałem się przez polanę, zobaczyłem w oddali płot z drutem kolczastym. Już niedaleko. Nie słychać warkotu silników, to dobry znak. Zdążę, muszę. Najwyżej mnie złapią i wsadzą, nieważne. Bez niej życie poza drutem kolczastym nie ma sensu.
– Stój! – usłyszałem za plecami znajomy głos. Podniosłem jednak zziębnięte ręce do góry i wciąż stojąc tyłem, powiedziałem:
– To ja, stary, Saszka Martynow.
– Opuść ręce. Masz, napij się – Klawisz wcisnął mi do rękawicy piersiówkę z wódką.
Łyknąłem nieco. Po chwili pociągnąłem drugi łyk. Delikatne ciepło połechtało żołądek.
– Widziałem ją – oznajmił po chwili milczenia.
– Jest cała?
– Cała, wsadzili ją razem z tymi babami z targu, które rzuciły się na milicjanta.
– Znalazła się tam przypadkiem.
– Nie mówiła… nic nie mówiła.
– Co teraz będzie? – spytałem, wciąż patrząc w jego oczy. Wydawały się obojętne.
– Jej nie wywiozą. Potrzebują ludzi do kuchni. Dziś przyszedł rozkaz, żeby ją, i jeszcze trzy młode, na ziemniaki posadzić.
Ni to od mrozu, ni to z jeszcze innego powodu, łza spłynęła po moim zarośniętym zziębniętym policzku. Westchnąłem ciężko. Bogu dzięki.
– Czy będę mógł ją zobaczyć?
Klawisz roześmiał się histerycznie. Splunął na gęsty śnieg, po czym pociągnął z piersiówki.
– Powiem jej, że byłeś. Za dwa dni mam wartę, przy-nieś jej list. Przekażę. Póki co tyle.
– Dziękuję – powiedziałem, wciąż nie mogąc opuścić tego miejsca.
– Zmiataj stąd. Zaraz się rozpocznie zmiana warty. No już, pospiesz się!
Odwrócił się, zapalił papierosa i pogwizdując, oddalił się w kierunku bramy więzienia, które kilka lat temu po-wstało na miejscu wyburzonej szkoły.

***

– Znów oglądasz ten chłam – stwierdził Marcin, wchodząc do salonu, który pełnił funkcję jadalni, sypialni i biura. Na ekranie plazmy, którą udało nam się kupić w zeszłym roku w świątecznej promocji, bardzo znany rosyjski projektant Zajcew właśnie karcił bohaterkę programu za jej totalne bezguście. Wolałam się nie odzywać. Jakikolwiek komentarz z mojej strony z pewnością doprowadzi do awantury. To u nas ostatnio awansowało do poziomu „normy”. – Co z obiadem? – spytał, kierując się w stronę kuchni. Usiłowałam się skupić na programie, lecz tak na-prawdę czekałam. Czekałam, aż będzie po wszystkim.
– Nie zrobiłaś nic? – zdziwienie Marcina było na tyle komiczne, że musiałam się powstrzymać od sarkastycznego prychnięcia.
– Dopiero wróciłam z pracy.
– Tak późno?
– A co? Przeszkadza ci to w czymś?
– Ty się weź, kobieto, uspokój. Po prostu myślałem, że będę mógł jak każdy normalny człowiek zjeść obiad po powrocie do domu z pracy. – Marcin nakreślił rękoma w powietrzu coś na kształt znaku nieskończoności. Ciekawe, co chciał tym wyrazić?
– Ja też właśnie tak myślałam, że jak normalny człowiek będę mogła po powrocie z pracy coś zjeść. A tu niespodzianka! Nie zrobiło się nic zjadliwego. A przecież mogło, prawda?
Nie przestawałam gapić się w telewizor, choć mój mózg nie był w stanie rejestrować tego, co działo się w świecie rosyjskiej mody. Wcisnęłam przyciski na pilocie. Obraz zniknął błyskawicznie, jakby miał dość naszej wymiany zdań. Ja też miałam jej dosyć. Ciągle to samo. Ile to już trwa? Rok, dwa? Więcej?
– Kochanie – Marcin usiadł koło mnie na sofie. – Wiem, że jesteś przygnębiona po stracie mamy, ale życie toczy się dalej…
– Tak, i trzeba żyć, by robić normalnym ludziom obiady – przerwałam słodki monolog męża.
– A żebyś wiedziała – głos zaczynał mu drżeć. A to oznaczało jedno: wkurzenie maksymalne. Zaraz powie swym piskliwym głosikiem jakiś kąśliwy komplement typu „wariatka” i pójdzie do kuchni. Nie omieszka przy tym trzasnąć drzwiami.
– I gdzie ty byłaś tyle czasu? Pracę chyba skończyłaś wcześniej? – Marcin wciąż pozostawał na swoim miejscu.
No proszę, pomyślałam, zmiana tematu, ton ten sam.
– Tu i tam, musiałam coś załatwić.
– O, masz jakieś tajemnice…
– No wiesz, święta się zbliżają, a chyba nie chciałbyś wiedzieć, co dostaniesz pod choinkę? No ale skoro nie mam mieć przed tobą sekretów, to proszę bardzo. Powiem ci. Byłam na zakupach i kupiłam taki elegancki…
– Dobra, nie chcę wiedzieć. Wariatka!
I tym oto sposobem miałam wolny salon dla siebie. No co z tego? Jaka jestem tym wszystkim zmęczona… Podeszłam do biurka i wzięłam do ręki brązowy tom Anny Kareniny, oczywiście oryginał z 1905 roku. Tuż pod okładką leżała pożółkła kartka. Jej treść znałam na pamięć. Wiedziałam, że ta książka należała kiedyś do dziadka, powojennego emigranta z terenów byłego Związku Radzieckiego. Znałam wiele historii o jego życiu, ale nigdy nie było w tych historiach żadnej kobiety. Podeszłam do torebki i wyjęłam stary zeszyt.

***

– Jutro przed dwudziestą – Klawisz wyrzucił niedopałek papierosa, który skrył się pod grubą warstwą śniegu. Wciąż mocno sypało. – Po kolacji wartownicy idą na wódkę, w końcu sobota, coś im się też od życia należy – sarkastyczny śmiech przeszedł w duszący kaszel. – Radzę ci – powiedział po chwili – nie zmarnuj okazji.
– Wpuścisz mnie? – poczułem rozlewające się po całym ciele ciepło. Ciepło nadziei.
– Nie rozumiesz… – położył mi ciężką rękę na ramieniu. Zbliżył swoją wychudzoną twarz, poczułem zapach tytoniu i wódki. – Masz jej wsadzić. Jak będzie w ciąży, to wypuszczą.
Stałem jak oniemiały. Nie do końca rozumiałem sens jego słów, lecz wiedziałem, że właśnie to należy zrobić.
– Tylko czy się zgodzi? – wymamrotałem mimowolnie. Śmiech Klawisza otrzeźwił moje myśli momentalnie.
– Czy się zgodzi, stary… Jesteś silnym chłopem, poradzisz sobie. Wierz mi, to nie jest takie trudne. Chyba nie chcesz, żebym ci pomagał?
Spojrzałem mu w twarz.
– Nie gniewaj się, dobra? Musisz to zrobić, inaczej jej stąd nie wyciągniesz. Pogadam z nią dziś. Lepiej, żeby była przygotowana, nie będziecie mieli za dużo czasu. – Od-wrócił się na pięcie i poszedł pospiesznie, rozglądając się na boki. – Pięć minut! – krzyknął. – Pięć minut!
Tej nocy nie spałem. Marzyłem o niej. Starałem się przypomnieć jej zapach. Miękkość kruczoczarnych włosów. Jedwabistość skóry i te dołeczki na policzkach, kiedy się uśmiechała. Nie napisała do mnie żadnego listu. Moich miała już siedem. Co drugi dzień Klawisz tuż przed porannym transportem jeńców wychodził po kolejny mój list. Może wcale ich nie otrzymywała? Może jest przekonana, że o niej zapomniałem? Nie, to niemożliwe… A może moja ufność do Klawisza stanowiła tylko brzytwę dla tonącego albo raczej dla topielca.
Minął kolejny dzień. Moi uczniowie pomimo czasu, w jakim żyliśmy, potrafili się radować i cieszyć z byle powodu.
– Aleksandr Iwanowicz – mówiła roześmiana, piegowata Alonka – jakie jest dziś piękne słońce! Widział pan?
– Aleksandr Iwanowicz – biegał wokół mnie chudy jak patyk białowłosy Gosza z podartymi spodniami, które donaszał po swoim starszym bracie – widziałem dziś wiewiórkę w lesie!

A ja pisałem na tablicy kolejne litery i myślałem o Niej. Dziś będzie nasz pierwszy raz. Pięć naszych wspólnych minut. Co będzie dalej? Czy coś dalej będzie?
Prosto z izby wiejskiej świetlicy, gdzie uczyłem literatury i przyrody, udałem się do więzienia. Miałem nadzieję, że Klawisz mnie nie oszukał. Nie zniósłbym utraty nadziei. Ciemność spowijała sosnowy las, który wydawał się być świadkiem mojej historii. Dostrzegłem go tuż przy bramie. Jak zwykle najpierw zobaczyłem żarzącą się końcówkę papierosa. Machnął do mnie ręką i bez słowa zaprowadził na teren więzienia. Z daleka dochodziły męskie odgłosy, świadczące o biesiadowaniu przy wódce. Klawisz przyłożył wskazujący palec do ust, dając mi do zrozumienia, że mam być cicho. Choć poruszałem się niczym mysz, bałem się, że walenie mego serca postawi na nogi całe pijane towarzystwo straży więziennej. Nie szliśmy długo. Tuż przy wejściu do kuchni Klawisz gwałtownie wepchnął mnie do ciemnej komórki. Drzwi się zatrzasnęły. Zacząłem nerwowo macać powietrze w nadziei, że zorientuję się, gdzie właściwie się znalazłem. Oczy po chwili zaczęły odróżniać kontury. Przede mną siedziała ona. Przylgnąłem do niej całym ciałem. Poczułem ciepło jej delikatnych rąk, ust i łez.
– Pięć minut – powiedziałem szeptem.
– Pięć minut – powtórzyła niczym echo.
Momentalnie rozpiąłem spodnie, gwałtownie namacałem jej spódnicę. Jej nogi były gołe. Przesunąłem niecierpliwie ręką wzdłuż ud ku górze. Nie miała na sobie nic. Wszedłem w nią gwałtownie. Wczepiła się we mnie paznokciami i stłumiła krzyk. Kiedy drzwi się otworzyły, wylewałem się w jej wnętrze z poczuciem rozkoszy i ogromnego wstydu. Poczułem szarpnięcie. Silna męska dłoń wywlokła mnie z komórki, w której została moja miłość.
– Koch… – na ustach poczułem zimny szorstki materiał wojskowej ośnieżonej rękawicy.
Puścił mnie dopiero, gdy znalazłem się poza bramą.
– Będziemy czekać – powiedział, podsuwając mi do ust piersiówkę.

***

Siedziałam w ciemnościach, które – wydawałoby się – otulały moją zziębniętą skórę. Koc leżał na fotelu tuż obok kanapy, ale nie miałam siły po niego sięgnąć. Marcin położył się do łóżka, nie mówiąc ni słowa. Zresztą po co? Co miałby mówić? W takich chwilach lubiłam być z nią. Nie po to, by się wyżalić czy prosić o jakieś rady. Lubiłam po pro-stu z nią być. Czesać jej siwe włosy, wklepywać tłusty krem w delikatne zmarszczki wokół oczu i w kącikach wiecznie sinych ust. A potem pomagać jej się położyć do łóżka i wciąż trwać w zamyśleniu. Czy ona wiedziała o tym, co jej ojciec skrzętnie chował w swym biurku? Od kiedy zmarła tak nagle dwa tygodnie temu, pomimo posiadania własnej rodziny, śmieszne słowo, zresztą czułam się jak porzucone dziecko. Może byłoby zupełnie inaczej, gdybym sama była matką. Może… Kiedy odszedł mój dziadek, samotność i tęsknota zamieszkały w moim sercu. Zajęły bez pytania jego połowę. Druga połowa pozostawała nietknięta, toteż jako tako potrafiłam funkcjonować i żyć dalej. Teraz smutek i strach po odejściu matki dołączył do nich i zajął całą wolną przestrzeń we mnie. A ja dusiłam się powoli w tym nieznanym dotychczas uczuciu przytłaczającego mnie przygnębienia i wszechogarniającej samotności.
Zeszyt wciąż spoczywał na moich kolanach. Pożółkła kartka wetknięta w środek. Wstałam prawie bezszelestnie, podeszłam do okna, zgarniając po drodze koc. Ulicę przed domem oświetlała niebieskawa poświata z ulicznej latarni, pod którą tańczyły opadające z nieba grube płatki śniegu. Gołe, wiotkie kończyny drzew miotały się tu i tam, targane rozpaczliwymi podmuchami wiatru. Dlaczego on tak postąpił? Miałam dość tego samego pytania, które ni stąd, ni zowąd pojawiało się w mojej głowie. Przecież sam mówił, jak pragnie dziecka. Dziecka ze mną. Naszego dziecka. Wówczas po raz pierwszy poczułam się z nim szczęśliwa. Wszystkie żale, drwiny, intrygi poszły w zapomnienie. I po dwóch miesiącach, kiedy moje myśli coraz bardziej się poddawały rozmarzeniu o czerwonym wózeczku z gondolką, o śpioszkach, smoczkach, buteleczkach… On powiedział, że musi kupić nowy samochód, więc na dziecko jeszcze nie czas. Zabolało. Pękło. Nie zabliźnia się. Trzymałam stary kajet przyciśnięty do piersi. Otworzyłam.

***

Powiedzieli, że wypuszczą, jak urodzi. Choć inne cię-żarne opuszczały cele, zanim jeszcze brzuch rósł na tyle, by był widoczny pod grubą warstwą kożuchów. Przez dziewięć miesięcy żyłem jak robot, mechanicznie wykonując swoją pracę. Co drugi dzień rano przedzierałem się przez gęsty las, czołgałem się przez pola, by zdążyć przed świtem oddać Klawiszowi list do niej. Przywykłem już do tego, że nie dostawałem żadnej odpowiedzi. Znikome strzępki informacji na jej temat, przekazane przez Klawi-sza, pielęgnowałem skrzętnie w mych myślach i sercu. Ileż to nocy spędziłem na marzeniach o pewnym wrześniowym popołudniu, kiedy próg mej izby przekroczymy już we trójkę.

Sierpniowe noce były chłodne w tym roku. Tak przynajmniej mówiono, nie odczuwałem tego wcale. Zbliżając się do bramy więziennej, zauważyłem nerwowy chód Klawisza od jednego końca bramy do drugiego. Zazwyczaj witał mnie, przyzwyczajony do mojego pojawienia się o tej samej porze, spokojnie przypalając papierosa i wyciągając piersiówkę dla mnie. Podszedłem bliżej. Spojrzał na mnie i bez słowa otworzył bramę, wprowadzając na teren więzienia. Poznałem tę drogę. Prowadził mnie do ciemnej komórki, w której poczułem ją po raz pierwszy. I ostatni. Boże, pomyślałem, czy to już? Zabiorę ją stąd. Wreszcie. Przed drzwiami komórki nerwowo zaczął szukać właściwego klucza do zardzewiałego zamka. Kiedy wreszcie udało mu się otworzyć drzwi, wepchnął mnie do środka. Fala ciepła rozlała się po mym ciele, kiedy snop światła z latarki nakierował na surową drewnianą ławkę. Na niej leżało zawiniątko ze starego więziennego koca. I list.
– Zabrali ją w nocy. Przykro mi. Nie mogłem nic więcej zrobić. Pojechali czarnym samochodem z generałem. Wiesz, co to oznacza.
Klawisz zgasił latarkę. Nie zobaczył, jak kiwałem potakująco głową. Doskonale wiedziałem, co to znaczy. Chwyciłem koc i wybiegłem z komórki. Biegłem na oślep, szukając bramy, by jak najszybciej się stąd wydostać i więcej nie wracać. Już za bramą potknąłem się o coś wystającego z ziemi. W ostatniej chwili poczułem na ramieniu ciężką dłoń, która nie pozwoliła mi przewrócić się na trzymane przeze mnie dziecko. Moje dziecko. Przycisnąłem zawiniątko mocniej do piersi. Usłyszałem delikatne kwilenie.
– List – powiedział zdyszany Klawisz – a teraz idź stąd, póki nie narobiło hałasu – wskazał głową niemowlęcia. Odwrócił się i pospiesznie oddalił w stronę więzienia.

***

Położyłam się do małżeńskiego łóżka. Marcin leżał odwrócony do ściany. Naciągnęłam na siebie kołdrę. Moje zimne stopy przypadkiem dotknęły rozgrzanej owłosionej skóry jego nóg. Pod wpływem zimna, albo też z innych powodów, gwałtownie je podkurczył i przesunął się bliżej ściany. Miałam dużo miejsca dla siebie. Zamknęłam oczy. Pod powiekami widniała żółta kartka z ciągiem pospiesznie napisanych wyblakłych liter:

Od dziś mnie już nie będzie. Zabierz ją, błagam, zabierz i daj szczęście. Daj jej miłość ode mnie i od siebie. Oni mnie nie dostaną. Już mnie nie ma. 13 sierpień 1943.

Moja matka nie znała matki. Moja babka nie znała córki. A ja… ja nie będę miała dziecka. Wczoraj miałam urodziny. Marcin nawet o tym nie pamiętał. Skończyłam czterdzieści lat. Ginekolog, który robił ostatnie badania, stwierdził, że torbiele są zbyt duże, trzeba usunąć oba jajniki.
– Spóźniła się pani… Spóźniła. – powiedział, przecierając chusteczką swoje okulary.